Do poczytania, do przemyślenia... - alkohol i sport nie idą w parze
Janioł - Śro 21 Kwi, 2010 17:20 Temat postu: alkohol i sport nie idą w parze Gdy znajdziemy się na zakręcie, co z nami będzie?
Kilkanaście lat gry, a potem nowe życie, w którym nie wszyscy potrafią się odnaleźć. Nieważne, gdzie grałeś, ile zarobiłeś, ważne, jakim jesteś człowiekiem. Losy naszych, polskich gwiazd oraz tych wielkich, światowych bywają podobne. Niedawno Paul Gascoigne przyszedł do siedziby Związku Zawodowego Piłkarzy i powiedział: "Nie mam za co żyć, nie mam dachu nad głową". Stowarzyszenie mu pomogło, ale gdyby urodził się w Polsce, musiałby pójść pod most.
Na Gascoigne'a wystarczy popatrzeć. Zdegradowany król życia, wieczny złodziej minionych chwil chwały. Stara marynarka, spiczaste kołnierze koszuli modnej dziesięć lat temu, wypuszczone na klapy, ogorzała twarz, złoty, gruby łańcuch - w takim stroju najczęściej pojawia się na fotografiach w gazetach. Jakby czas zatrzymał się dla niego w miejscu. Ile już razy obiecywał poprawę. Ile razy mówił: od jutra będzie lepiej?
Tacy jak on są w każdym kraju, może nawet mieście. Zygmunt Kukla, znacie takiego? Ilu z was wie, że bronił w meczu z Brazylią na mistrzostwach świata w 1978 roku? Nie miał szczęścia w życiu - wypadek, nowotwór, kariera nie taka jak w przypadku Grzegorza Laty, czy Henryka Kasperczaka, którzy zostali w piłce, poszli w niej wysoko, pierwszy nawet bardzo wysoko.
Igorowi Sypniewskiemu alkohol towarzyszył od podwórka. Smak piwa poznał już w wieku 9 lat, kiedy na osiedlu Koziny koledzy poczęstowali go puszką z browarem. Procentowe trunki posmakowały mu na tyle, że do kieliszka zaglądał od tamtej pory niemal codziennie. Po treningu sączył alkohol z kolegami z osiedla, na zgrupowaniach przed meczami palił papierosy i popijał piwko w pokoju hotelowym. Nawet przed spotkaniem z Manchesterem United na Old Trafford nie odmówił sobie kilku drinków z mini baru. Wtedy potrafił jeszcze walczyć jak równy z równym z Davidem Beckhamem czy Garym Neville'em. Po kilku latach przez swój alkoholowy nałóg "Sypek" stoczył się na dno.
Krzysztof Baran tańczył z gwiazdami na Santiago Bernabeu. Miał u stóp cały świat - wielki talent od Boga zmarnował jednak bardzo szybko. Upadał nisko, coraz niżej, piłka zawsze była na drugim planie. Już wtedy, gdy strzelał gola Realowi Madryt, szumiało mu w głowie, nie chciał grać, chciał czerpać z życia garściami.
Oto historie czterech różnych ludzi, w których łatwo znajdziecie podobieństwa, te same dramaty, te same życiowe zakręty. I pytanie: czy ktoś mógł im pomóc?
- Myślę, że Paulem można było się opiekować podczas jego kariery piłkarskiej, może wtedy uniknęlibyśmy takiej sytuacji. Ale tak się nie stało - żałuje szef Zawodowego Związku Piłkarzy w Anglii Gordon Taylor. - Jego los mogą podzielić inni młodzi gracze.
- Czasem podajesz rękę, ale tacy jak Gascoigne, jak Krzysiek Baran, odtrącają ją - kontruje Marcin Bochynek, trener Górnika z lat, kiedy Baran grał przeciwko Realowi.
ZYGMUNT KUKLA - ZOSTAŁA TYLKO KRYSZTAŁOWA PIŁKA
O Zygmuncie Kukli nie przeczytacie w gazetach, nie zobaczycie go w roli eksperta telewizyjnego czy pokrzykującego na zjeździe Polskiego Związku Piłki Nożnej działacza. Były piłkarz Stali Mielec to jednak chodząca legenda tego stopniowo znikającego z piłkarskiej mapy Polski klubu. W barwach drużyny z Podkarpacia rozegrał aż 379 meczów, bijąc pod tym względem na głowę bardziej popularnych Grzegorza Latę, Henryka Kasperczaka czy Jana Domarskiego.
Na mistrzostwach świata w Argentynie po porażce z gospodarzami to on zastąpił w bramce reprezentacji Jana Tomaszewskiego, stojąc między słupkami w wygranym meczu z Peru i przegranym spotkaniu z Brazylią.
Jako zawodnik Stali w sezonach 1972/73 oraz 1974/75 Kukla dwukrotnie wywalczył tytuł mistrza Polski. W europejskich pucharach grał przeciwko Realowi Madryt, HSV Hamburg czy Crvenej Zvezdzie Belgrad. W kadrze bronił strzały Olega Błochina, w klubie - Jose Antonio Camacho. Jak wspominał po latach, na te mecze kibice potrafili dojeżdżać do Mielca rowerami z oddalonych o 60 kilometrów Rzeszowa i Tarnowa.
Gdyby sięgał po takie laury dziś, bez wątpienia dorobiłby się pokaźnej sumy na koncie i ustawił na lata. W tamtych czasach na piłce trudno było się jednak wzbogacić. Golkiper z Mielca przez wiele sezonów nie miał sobie równych, a w kraju i tak mówiło się o nim bardzo niewiele. Nie był krnąbrny jak Tomaszewski, ani wygadany jak Szarmach, więc gazety nie poświęcały mu za wiele miejsca. Po 21 latach gry w Stali na początku lat 80. wyjechał do Grecji. Jacek Gmoch pomógł mu zaczepić się w Apollonie Ateny. Z futbolem rozstał się na dobre dwa lata później, kiedy wrócił do kraju i zaczął pracować w... fabryce samolotów WSK-Mielec. Zakład dobrze prosperował, sprzedaż części na eksport kwitła. Przez trzy lata pan Zygmunt codziennie przychodził do pracy aż do pewnego feralnego dnia, w kwietniu 1986 roku. Przypadkowo uruchomił wózek widłowy, który przejechał mu po nodze, miażdżąc zupełnie stopę i mięśnie. Kukla przeszedł szereg skomplikowanych operacji, ale pech nadal go nie opuszczał. Kiedy zaczął samodzielnie się poruszać, upadł wysiadając z autobusu i złamał kość udową. Po raz kolejny - wcześniej, jeszcze grając w Stali złamał nogę na treningu - został zagipsowany i unieruchomiony.
Kilka lat później u Kukli wykryto raka krtani. Znowu szpital, zabieg chirurgiczny i przerwa w życiorysie. Smutna historia kolegi z boiska poruszyła wtedy oldbojów Stali, którzy zagrali dla schorowanego pana Zygmunta w specjalnie zorganizowanym meczu charytatywnym. Wsparcie się przydało, bo od nieszczęśliwego wypadku Kukla żyje tylko z niskiej renty.
W styczniu legendarny bramkarz Stali skończył 62 lata. Wygląda wprawdzie na więcej, ale może o sobie powiedzieć, że mimo trudnej sytuacji materialnej i problemów ze zdrowiem wyszedł na prostą. Przestał zaglądać do kieliszka, co kilka lat temu jeszcze mu się zdarzało. Jeździ na rowerze, przychodzi na spotkania byłych piłkarzy Stali, wiedzie spokojne życie emeryta. Regularnie pojawia się na niszczejącym z roku na rok stadionie Stali, gdzie drużyna z Mielca toczy dramatyczną walkę o utrzymanie w lubelsko-podkarpackiej grupie trzeciej ligi. Niedawno aktywnie uczestniczył w obchodach 70-lecia mieleckiego klubu. Na stadion przy ulicy Solskiego 1 ciągle ma niedaleko - razem z żoną ma niezmiennie swoje cztery kąty w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu tuż obok obiektu "Stalówki".
W przeciwieństwie do swoich kolegów z boiska, Kukla nie dorobił się żadnego majątku. W pokoju ma kilka pamiątek z dawnych lat i kryształową piłkę - prezent od Ryszarda Kuleszy. Utrzymuje się z niskiej renty i emerytury małżonki. Żyje skromnie, ale na nic nie narzeka. Zawsze może liczyć na pomoc rozsianych po Polsce dzieci. W klubie każdy poklepie go po plecach, powie kilka ciepłych słów, ale pomóc nie ma już z czego. Stal ledwo wiąże koniec z końcem, więc kto by się martwił podstarzałym rencistą?
IGOR SYPNIEWSKI - DZIECKO SLUMSÓW NA KOZINACH
Wychowanek ŁKS dorastał w jednej z najstarszych i najgorszych dzielnic Łodzi. Na Kozinach znał go każdy, od żuli zbierających na piwo pod sklepem monopolowym, po dresiarzy przesiadujących godzinami na klatkach schodowych. Kiedy Igor mieszkał w Łodzi, po treningach zawsze wracał na osiedle i godzinami przesiadywał z kumplami. Szczery do bólu chłopak nigdy nie potrafił odciąć się od towarzystwa, często z marginesu społecznego.
- Jeszcze ktoś pomyślałby, że sodówka mi odbiła - tłumaczył. Nikomu nie odmawiał wspólnego piwa, jabola, a kiedy trzeba było, także pożyczki. Może gdyby miał w sobie więcej cynizmu, jego życie potoczyłoby się inaczej.
Rodzicom Sypniewskiego nie układało się w małżeństwie. Długo skrywali przed całym światem decyzję o rozwodzie, podczas gdy ich beztroski syn spędzał większość dnia poza domem. Zaczynał od jednego piwa, kończył na czymś mocniejszym. Nigdy nie był tytanem pracy, ale niewiarygodnym talentem do piłki potrafił przekonać do siebie każdego. Nawet, jeśli grał na kacu. Bywało, że Sypniewski prosto z nocnej libacji potrafił przyjść do klubu na zbiórkę i pojechać z drużyną na mecz wyjazdowy. Kilka godzin drzemki w autokarze i wychodził na boisko prawie jak nowy. Grał na bani, ale i tak był najlepszy ze wszystkich, dlatego kolejni trenerzy przymykali oko na jego alkoholowe wybryki. Tak było choćby w Grecji, gdzie szybko został idolem kibiców Panathinaikosu. W Atenach zarabiał nieźle, ale zamiast inwestować na przyszłość, trwonił pieniądze w knajpach i kasynach. Krnąbrnemu zawodnikowi nie pomogła nawet opieka Józefa Wandzika i odwiedziny ojca, który przez pewien czas mieszkał z nim w stolicy Grecji. Kiedy Sypniewski złamał rękę, stracił formę i wyjechał na Kretę. W OFI nie zagrzał długo miejsca i wrócił do Polski.
Odbudował się w RKS Radomsko, gdzie znowu poczuł prawdziwy high life - na treningi przyjeżdżał eleganckim jaguarem podarowanym przez właściciela klubu, biznesmena Tadeusza Dąbrowskiego, zwanego też Tedem. Brylującym w Radomsku czarodziejem zachwycili się działacze Wisły Kraków i postanowili ściągnąć go do siebie. Pod Wawelem Sypniewski wpadł jednak w depresję i rozstał się z klubem w dość niemiłej atmosferze. Znowu wyjechał do Grecji, a potem do Szwecji, gdzie nadal pił i tracił resztki oszczędności. Z Trelleborgu wrócił do ŁKS i niespodziewanie zaliczył najlepszy sezon w karierze. W glorii chwały wrócił do Skandynawii, ale skończyło się na kolejnym skandalu - po kilku piwach Sypniewski wjechał samochodem w krawężnik i został zatrzymany przez policję. Wyleciał z klubu, choć w pierwszych siedmiu meczach strzelił pięć goli i działacze Bunkeflo wiązali z nim wielkie nadzieje.
Nieszczęśliwy "Sypek" wrócił na Koziny do dawnych znajomych i nałogów. Pił dużo i często. Zamroczony alkoholem wszczął zadymę podczas meczu z Lechem, a gazety opublikowały jego zdjęcia, jak rzuca krzesełkami w sektor zajmowany przez kibiców z Poznania. Wyszedł z aresztu i następnego dnia... razem z lumpami spod budki z piwem obrzucił butelkami przechodzącą kobietę.
Prezes ŁKS Daniel Goszczyński podał zbłąkanemu piłkarzowi pomocną dłoń przed rozpoczęciem sezonu 2007/08. Ten zmarnował jednak szansę od losu, balując nawet na zgrupowaniu drużyny w Szamotułach. W sparingu łodzian z Lechem Poznań nie zagrał, bo wolał raczyć się piwkiem i papierosami w oknie swojego hotelowego pokoju.
- Franiu, u ciebie to ja bym nawet za darmo mógł grać - krzyczał z parapetu do szkoleniowca Kolejorza Franciszka Smudy. Czy można wyobrazić sobie bardziej bolesny upadek? Wstrząsnąć kolegą próbował tego samego dnia Bogusław Wyparło, jednak jego apele trafiały w próżnię. - Igor, zrób to dla swojego syna Kacpra, uspokój się - prosił bramkarz, a kiedy zaczął wylewać do zlewu kolejne piwa, doszło do szarpaniny i Sypniewski omal go nie pobił.
Po tym wyskoku Goszczyńskiemu skończyła się cierpliwość. Prezes dyscyplinarnie wyrzucił upadającego coraz niżej bohatera z klubu, a kilka euro na podróż dał mu wtedy Andrzej Grajewski. Igor wrócił do Łodzi autem z jednym z pracowników klubu, ale zamiast pójść do domu, kazał wysadzić się przy Piotrkowskiej i od razu ruszył w tango. - To jest mój dom, tutaj dobrze się czuję - powiedział wjeżdżając do Łodzi.
Czara goryczy przelała się, kiedy Sypniewski pobił matkę i zaczął grozić swojej byłej partnerce. Gdy z jego ust padło kilka słów za dużo, piłkarzem zajął się sąd, który skazał go na 1,5 roku więzienia. Zawodnik trafił do łódzkiego aresztu na Smutnej, gdzie początkowo dzielił celę z kibicami Widzewa i notorycznie wdawał się w bójki. Dopiero, kiedy przeniesiono go do Radomia, uspokoił się. Po 1,5 roku odsiadki pod koniec 2009 roku wyszedł na wolność i postanowił pójść za radą kolegów ze spacerniaka, którzy namawiali go na powrót do piłki.
Najpierw Sypniewski przyglądał się z boku zajęciom ełkaesiaków, po kilku dniach rozpoczął treningi z juniorami. Może wyda się wam to niewiarygodne, ale większość piłkarzy ŁKS-u nawet go nie poznała! Dopiero, kiedy zapuszczony pan z brzuszkiem założył siatkę Mariuszowi Mowlikowi i zaczął czarować na murawie swoim firmowym zwodem, koledzy pozbyli się wątpliwości.
Po dwóch latach przerwy od piłki, treningi z ŁKS-em miały być dla Sypniewskiego bardziej jak terapia. W klubie nikt nie wierzył, że Igor wytrzyma dłużej niż dwa tygodnie i w rundzie wiosennej wróci do składu drużyny Grzegorza Wesołowskiego. Pierwsze zajęcia jeszcze potwierdziły te obawy. Zakwasy w mięśniach, słaba wydolność organizmu i ogromne zaległości nie wróżyły Sypniewskiemu powrotu do piłki. - Sypek, dawaj! - mobilizowali go koledzy, kiedy już nie dawał rady a po treningach stawiali nawet obiad. - Dużo w życiu spieprzyłem, ale im człowiek jest starszy, tym mądrzejszy - zapewniał Sypniewski.
Na starych śmieciach znowu poczuł się potrzebny, przekonywał, że wystarczy mu uporu i silnej woli. Dziś, bez grosza przy duszy, próbuje odrodzić się jako człowiek i odzyskać nadszarpnięte zaufanie ludzi ze swojego otoczenia. Już raz cieszył się z ŁKS-em z awansu do ekstraklasy, teraz marzy, by znowu poczuć smak sukcesu. Tylko czy alkohol nie pokona go wcześniej?
Na początku marca Igor wysłał Wesołowskiemu smsa: "Trenerze, przepraszam, nie dałem rady..."
PAUL GASCOIGNE - JESZCZE PÓŁ ROKU ŻYCIA
17 lutego 2010 roku Taylor powiedział: - On potrzebuje dachu nad głową. Przyszedł do nas i sam poprosił o pomoc. "Gazza" to idealny przykład zmarnowanego talentu, choć zdecydowanie bardziej zmarnowanego życia. Jeśli wierzyć słowom jednego z najbliższych przyjaciół Gascoigne'a Stephena Purdewa, "Gazza" pożyje jeszcze do... czerwca tego roku. Szef kliniki i SPA, w których były piłkarz często próbował podreperować swoje zdrowie, powiedział bowiem kilka miesięcy temu: - Jeśli Paul będzie dalej tak postępował, w ciągu roku będzie martwy. Skończy jak George Best, chociaż Bestie pożył dłużej, bo jego jedynym problem był alkohol. Nie palił, nie brał innych świństw. To tragedia, bo Paul jest miłym facetem, ale pierwszą osobą, która musi mu pomóc jest on sam. Jego organy są w dramatycznym stanie.
To właśnie Purdew zorganizował w zeszłym roku spotkanie Gascoigne'a w klinice założonej przez byłego gracza Arsenalu Tony'ego Adamsa, także kiedyś uzależnionego od alkoholu, z tą różnicą, że wyleczonego, dziś dobrze prowadzącego się człowieka. "Gazza" zmarnował jednak czas i pieniądze.
Gascoigne przez całe życie kogoś zawodził. Choć on sam postrzegał to pewnie inaczej - traktował życie jak żart. Tak jak wtedy, gdy bladym świtem zakradł się do domu swojego kolegi z Glasgow Rangers, Ally'ego McCoista, rozsiadł się w jego salonie, wcześniej zaś przygotował sobie kanapkę. Gospodarz zaniepokojony odgłosami z parteru zszedł uzbrojony i zobaczył Gazzę. - Mogłem cię zabić - powiedział. - Przestań, byłem po prostu głodny, przechodziłem i zobaczyłem, że drzwi od balkonu są uchylone - zaśmiał się Gascoigne.
Kiedy indziej Frank Lampard opowiedział taką historię: - O trzeciej nad ranem zadzwonił do mnie "Gazza". Zapytał mnie o jakiś program telewizyjny o zmianach klimatu na Antarktydzie...
To cały Gascoigne, za to kochali go kibice, w większości tacy jak on, mający to samo poczucie humoru, może nawet pijący nie mniej od swojego idola.
Gascoigne wygląda jakby miał wszystkie choroby świata. I wiele ma - cierpiał na bulimię, leczy depresję, alkoholizm, jest uzależniony od narkotyków i hazardu. Miesza mu się wszystko. Kiedy nie chciano go przyjąć do entej edycji Big Brothera, takiego z udziałem gwiazd ("I am Celebrity"), błagał o jeszcze jedną szansę, tłumacząc swój zły stan śmiercią jedynego człowieka, w którym miał oparcie, sir Bobby'ego Robsona. Wiedział, że to jedna z jego ostatnich szans - producenci mieli mu zapłacić 100 tysięcy funtów, dawno nie widział takiej sumy.
Kiedyś kazał ludziom nazywać siebie G8 zamiast Gascoigne. I mówił to śmiertelnie poważnie. Myślał, że to pozwoli mu zmienić także siebie samego. Bez niego bulwarówki byłyby uboższe, ciężko o tydzień w angielskiej prasie, w którym nie pojawia się choć jedna wzmianka o Paulu.
"Gazza"-piłkarz miał wielki dar. Grał tak, jakby w ogóle nie musiał się wysilać, wychodził i rządził, jak na podwórku. A potem ruszał w tango. Dziś nie ma już chyba dla niego ratunku, wyniszczony, po tylu przegranych bataliach o powrót do normalności, nie potrafi dorosnąć. Stracił poczucie humoru, rzadko się uśmiecha, kiedyś uradował się niezwykle, gdy jego bratanek, zaledwie siedmioletni, strzelił w meczu juniorów 22 gole w ciągu 30 minut. Mały Cameron Gascoigne od razu dostał do podpisania kontrakt w Newcastle. Rodzice powinni jak najszybciej opowiedzieć mu tę wstrząsającą historię upadłego wujka. Ku przestrodze.
KRZYSZTOF BARAN - PIĘTNAŚCIE PIW DZIENNIE
10 listopada 1988 roku Górnik Zabrze grał na Santiago Bernabeu z Realem Madryt. Pierwszy mecz zabrzanie przegrali 0:1, ale wylatując do Hiszpanii wierzyli, że los może się odwrócić. Byli blisko - prowadzili w pewnym momencie 2:1, a jednego z goli strzelił Krzysztof Baran, jeden z najbardziej wówczas utalentowanych w Polsce piłkarzy. Cały kraj nazajutrz obiegła migawka telewizyjna z tamtego spotkania - uradowany Baran po golu próbuje zrobić to, co zwykł wyczyniać Meksykanin Hugo Sanchez - efektowne salto. Tyle że wychodzi z tego taki fikołek jak na materacu podczas wuefu.
Górnik był bliski sprawienia sensacji. - Przy stanie 2:1 mieliśmy trzy stuprocentowe sytuacje! Nie wiem, jak można było zaprzepaścić taką szansę - wspomina ówczesny trener zabrzan Marcin Bochynek.
Jego zdaniem wielką szansę zaprzepaścił także Baran. Na świetną karierę, na lepsze życie. - Piłkarz o wielkich możliwościach, niestety nie dał sobą kierować. Można komuś podać rękę, ale co z tego, jak on ją odtrąca? Krzyśkiem zawsze kierowały siły wyższe niż motywacja. Wiele ciemnych spraw kryje się za jego życiem, takich które przesądziły o dalszym losie tego zawodnika. On chciał brać z życia wszystko, na piłkę miejsca było coraz mniej - wspomina Bochynek.
- Przecież ja go prowadziłem nie tylko w Górniku, ale także w Grecji, w Larissie. Nic się nie zmienił, dalej czerpał z życia garściami. Szkoda, że tak skończył, tak zboczył, bo miał wszystko, talent od Boga, kapitalną rodzinę, mógł być wielki. W Madrycie strzelił pięknego gola, a miał jeszcze dwie okazje, mógł pogrążyć Real. Ale przegraliśmy w końcu pechowo 2:3.
Czerpanie z życia garściami, to było w nomenklaturze Barana, 15 piw dziennie, nawet, kiedy był trening. Jakaś Metaxa, potem już tylko wódka.
Dwa lata temu w "Gazecie Wyborczej" ukazał się kapitalny, ale wstrząsający reportaż o Baranie, zatytułowany "Krzysztof Baran - przepita piłka". Agnieszka Urazińska i Jerzy Walczyk nakreślili w nim portret, właściwie oddali głos upadłemu gwiazdorowi, pozwolili mu na monolog, poruszający do bólu, dający do myślenia.
W ŁKS byłem pierwszoplanową postacią. Bardzo często nieznajomi ludzie podchodzili i zapraszali: - Chodź, napij się. Odmawiałem. Stać mnie było na to, żeby sobie kupić i wypić we własnym towarzystwie, a nie że ktoś łaskę robi i stawia. Królem życia wtedy byłem. (...) Wyprowadziłem się z "Grandki", ale bywałem tam częstym gościem. Z kolegami z zespołu chodziliśmy do restauracji "Malinowa". Przyjaźniłem się z Sławkiem Różyckim, Markiem Chojnackim, Witkiem Bendkowskim, Krzysiem Kasztelanem, Jarkiem Bako. Podziwiałem Chojnackiego, bo umiał odmówić picia. (...) Oprócz piłkarzy przychodzili do "Malinowej" cinkciarze, można było wymienić walutę. Jednak ja nie inwestowałem ani w dolary, ani w marki, chociaż zarabiałem cztery średnie krajowe pensje. Wszystko wydawałem na życie! Na siebie, żonę, synka. Płaciłem za ciuszki, które dziecko raz założyło. Oczywiście tylko z Peweksu. Myślałem, że dobry czas będzie trwał wiecznie. Że zdążę odłożyć".
Jego kariera była błyskawiczna - gole w reprezentacji strzelone Urugwajowi, w sumie cztery bramki w kadrze, w dziesięciu meczach, wcześniej brązowy medal mistrzostw Europy juniorów, transfer z ŁKS do Górnika Zabrze, wszystko działo się tak szybko, że nasz bohater nie wytrzymał tempa. Grzechów żałuje.
"Dlaczego piłkarze piją? Ci dobrzy piją. Ci, którzy odnoszą sukces. Może z nadmiaru pieniędzy albo z nadmiaru stresu. Jest nawet w środowisku powiedzenie: - Jak pijesz, to grasz, nie pijesz, to nie grasz" - powiedział. Dzisiaj w dawne maksymy już nie wierzy. Szuka swojego miejsca w życiu. Ktoś widział go pod budką z piwem na Piotrkowskiej, ktoś słyszał, że prosił o pracę z młodzieżą, ale mu odmówiono.
- On już nie jest na wąskich torach, on jedzie szerokimi, a nawrotu z tego nie ma – żałuje Bochynek. - Piłkarze nie rozumieją, że grasz góra 35 lat, jak masz szczęście. A jak ci się noga powinie, to nikt ci już nie pomoże. Nie ma dla ciebie miejsca, nawet pracy ci nikt nie da, to nie lata 80., że były zakłady i etaty. Dziś nikt nie postawi na Krzysia Barana i takich jak on - kończy.
WIĘKSZOŚĆ PIŁKARZY ŻYJE PONAD STAN
W bardziej ucywilizowanych krajach piłkarz może liczyć na pomocną dłoń, co oczywiście nie oznacza, że takie historie się nie przytrafiają, czego Gascoigne jest najlepszym dowodem. A przecież w Anglii związek zrzeszający zawodowych piłkarzy dba o swoich członków, jeszcze w trakcie kariery oferuje im różne możliwości "miękkiego lądowania" po jej zakończeniu.
- Jeśli chcesz zostać trenerem, poprowadzą cię za rękę i jeszcze zrefundują do 80 procent kursu na szkoleniowca, dadzą możliwość praktyki z juniorami. Jeśli chcesz po zakończeniu kariery zająć się czymś innym, nie wiem, na przykład zostać instruktorem skoków spadochronowych, też ci pomogą - tłumaczy Marek Saganowski, były piłkarz FC Southampton.
Tak samo jest w Belgii. - W stosunku do tego, co było w przeszłości, dzisiaj piłkarze mają duży komfort w kwestii zabezpieczenia przyszłości. W Belgii każdy gracz odkłada pieniądze na swoją emeryturę. Maksimum tej stawki to 30 procent od zarobków miesięcznych. Do 35. roku życia te odłożone pieniądze są lokowane w banku. Po skończeniu tego wieku zawodnik może je odebrać i dopiero wtedy jest potrącany podatek - mówi Włodzimierz Lubański, który mieszka i pracuje w Lokeren. - Po dziesięciu, piętnastu latach gry, przy obecnych zarobkach w futbolu, może się tam uzbierać niezła sumka. Ci ludzie mają przynajmniej jakiś normalny start po zakończeniu kariery, rezerwę, mogą sobie coś zaplanować. A zdarzają się różne sytuacje, nie tylko takie, że człowiek przepił pieniądze, że brał narkotyki, to skrajności. Może przecież się przytrafić kontuzja. Daleko to szukać? Marcin Wasilewski. Życzę mu z całego serca, by znów grał w Anderlechcie, jak dawniej, ale załóżmy - czysto teoretycznie - że nie może. Ma zabezpieczenie, bo grał kilka lat i nawet, gdyby musiał tak wcześnie zakończyć karierę, to nie zostałby na lodzie - dodaje Lubański.
Większość piłkarzy nie myśli o tym, co będzie jutro. Pieniądze, czasem duże, często w bardzo młodym wieku, przychodzą lekko, to i wydawane są lekko. - Wśród nich są tacy, którzy umieją się ustawić, inwestują, zabezpieczają przyszłość, żeby mieć miękkie lądowanie, gdy już nie będą grać. Większość ma z tym jednak problemy, za dużo wydają, żyją ponad stan. Wtedy taka pensja do odbioru jest zbawienna. Naprawdę warto zapłacić te parę euro, bo to są naprawdę niskie kwoty, składki członkowskie i być w zawodowym stowarzyszeniu piłkarzy. Jeżeli w danym kraju takie istnieje... - stwierdza były gwiazdor reprezentacji Polski.
DRUMLAK ZAKŁADA ZWIĄZEK
No właśnie, jeżeli istnieje. W Polsce taki prawdziwy, działający dopiero ma powstać. Jednym z ludzi, którzy chcą go rozkręcić jest Paweł Drumlak. Piłkarz ŁKS pasjonuje się prawem, skończył studia ekonomiczne i swoją wiedzą chce teraz dzielić się z kolegami po fachu. Razem z grupą ludzi założył Stowarzyszenie Profesjonalnych Piłkarzy i Amatorów, które ma bronić praw zawodników, pracować nad ich wizerunkiem i pomóc piłkarzom po zakończeniu kariery.
Drumlak wie, o co toczy się gra, bo niedawno sam wygrał sądową batalię ze swoim byłym klubem, Cracovią. I to podwójną, bo najpierw prokuratura okręgowa w Krakowie uznała, że podpis zawodnika pod aneksem jego umowy z klubem został sfałszowany, a kilka miesięcy temu krakowski sąd okręgowy nakazał "Pasom" przeproszenie zawodnika za naruszenie jego dóbr osobistych.
- Gdyby nie moja sytuacja, pewnie bym się tym wszystkim nie zainteresował, ale zamiast grać w piłkę i skoncentrować się na treningach, straciłem wiele lat na dochodzenie swoich praw. Niektórzy dziennikarze mówili, że trzeba na mnie zwrócić uwagę, bo czytam uważnie kontrakty. Takich przypadków, jak Cracovia, która zachowywała się wobec mnie absurdalnie, jest w środowisku więcej - zapewnia w rozmowie z "Magazynem Futbol" Drumlak.
Założona przez niego organizacja ma reprezentować piłkarzy w negocjacjach z klubem, udzielać im pomocy prawnej w sporach z klubami związkami i innymi instytucjami. - Walczymy z absurdami, bo respektowanie prawa nie jest u nas niestety standardem. Przesuwanie piłkarzy do rezerw, nieprzestrzeganie kontraktów. Łatwo przypiąć komuś nie do końca trafioną łatkę, ale później trudniej się jej pozbyć - obrazowo tłumaczy.
SPPiA ma również pomagać piłkarzom, kiedy zdecydują się na zakończenie kariery. Zdaniem Drumlaka wielu zawodników w tym krytycznym momencie nie ma żadnej koncepcji, jak odnaleźć się w życiu poza boiskiem czy też jak zapewnić sobie źródło dochodu na kolejne lata.
- Na bazie belgijskiego związku można wskazać piłkarzom drogę, którą powinni podążyć po zakończeniu kariery. Nie każdy piłkarz jest w stanie odłożyć sobie na przyszłość mnóstwo pieniędzy czy mądrze zainwestować je w fundusze. Później przychodzi katastrofa, kiedy zawodnikowi przyjdzie zderzyć się z rzeczywistością. Technika, talent i zaangażowanie czasem nie wystarczą. Zawodnikom przyda się pomoc, żeby wskoczyć w odpowiedni pociąg, zanim im ucieknie - przestrzega.
Raczkujące póki co w Polsce Stowarzyszenie Profesjonalnych Piłkarzy i Amatorów liczy na szybki rozwój i napływ formularzy członkowskich, przede wszystkim w interesie samych zawodników.
Nie robię z siebie alfy i omegi, chcę współpracować z PZPN i związkiem trenerów, wymieniać się poglądami i łączyć środowiska, a nie z każdym walczyć. To nie jest też kwestia marketingowa czy zarobkowa. Odcinamy się od polityki i klubów, ale wiadomo, że także w ich interesie jest, by nie dochodziło do wielu groteskowych sytuacji. Znamy się z boisk, spotykamy się często w cztery oczy. Założyliśmy stowarzyszenie i idziemy z nim w Polskę. Chcemy zachęcić zawodników, by do nas wstępowali - apeluje Drumlak.
CZASEM BIEDNIEJSZY INWESTUJE MĄDRZEJ
Brak takiej organizacji, do której piłkarze mogliby się zwracać z problemami pokazuje jedną z dużych różnic, jakie dzieli nasz futbol, od tego poważnego. Zawodnicy, przynajmniej ci inteligentniejsi, próbują zabezpieczać się sami. Inwestują - w fundusze, w nieruchomości, dbają o swoją przyszłość finansową właśnie w taki sposób. Przy obecnych zarobkach, gdy przeciętny zawodnik w Polsce może pobierać pensję w wysokości 20-30 tysięcy złotych miesięcznie, nie jest trudno odłożyć na godne życie po zakończeniu kariery. Trzeba tylko być ostrożnym, uważać na ludzi, którymi się otaczasz.
- Bo czasem nie interesuje ich to, że ty chcesz zarobić i ile, patrzą tylko na swój interes, łatwo możesz zostać oszukany - mówi Jacek Bąk, który przez kilkanaście lat kariery zarobił naprawdę spore pieniądze. Były obrońca reprezentacji Polski ma głowę na karku, więc mądrze inwestował i dziś nie musi liczyć na emeryturę za grę.
- Wiem, że w Holandii czy Belgii są tak zwane emerytury piłkarskie, ale we Francji wygląda to nieco inaczej. Ja po jedenastu latach gry w tym kraju dostałem coś koło 60 tysięcy euro. Oczywiście są to pieniądze, które na czarną godzinę by wystarczyły, ale na pewno nie tak wielkie, że możesz za to utrzymać rodzinę do końca życia. Jeśli nie masz potrzeby, nie musisz ich wyciągać po zakończeniu kariery, możesz później. Ich odkładaniem zajmuje się klub, nie związek piłkarzy - dodaje były obrońca Olympique Lyon i RC Lens.
Zdaniem Bąka czasem piłkarz, który zarabia mniej potrafi inwestować mądrzej niż ten, który dostawał krocie, ale żył z rozmachem, wydawał lekką ręką fortunę. – Tak naprawdę dopiero po pięciu, dziesięciu latach od skończenia kariery okazuje się, jak mądrze zainwestowałeś. Z końcem grania w piłkę, kończą się prawdziwe, wielkie pieniądze i musisz się odnaleźć na nowo. Przyzwyczajony jesteś do tego, że możesz wydać więcej niż inni, ale tylko do pewnego momentu - tłumaczy.
O sytuacji Paula Gascoigne'a każdy piłkarz myśli ze smutkiem. - Tak, bo to jest smutne, ludziom wydaje się, że ktoś, kto grał w reprezentacji i wielkich klubach, będzie miał całe życie usłane różami. Czasem jednak wybierasz złą drogę, taką jak Anglik. Żył ponad stan, miał sporo innych problemów ze sobą. W piłce czasem musisz dorosnąć szybciej, bo kiedy masz 18 lat to niby jesteś dorosły, ale gdy tę dorosłość zderzysz z zarobkami rzędu kilkudziesięciu tysięcy funtów tygodniowo, jak to ma miejsce w Anglii, wówczas stajesz się mały i możesz łatwo upaść - kończy Bąk.
Michał Wodziński, Przemysław Rudzki / Magazyn Futbol
źródło: http://sport.onet.pl/pilk...,wiadomosc.html
Janioł - Śro 21 Kwi, 2010 20:19
Sypka znam osobiście , jak wielu chłopaków którzy przepili swój talent i po części ja też ale wróciłem i gram jako oldboy
ZbOlo - Czw 22 Kwi, 2010 07:09
andrzej napisał/a: | Sypka znam osobiście |
andrzej napisał/a: | gram jako oldboy |
...rozumiem, że w ŁKS-ie????
Janioł - Czw 22 Kwi, 2010 09:45
jasne że tak ale od niedawna, wczesniej z Weko Zgierz zdobyłem mistrza i vice mistrza Polski , później grałem w Pabianicach
ZbOlo - Czw 22 Kwi, 2010 10:36
andrzej napisał/a: | jasne że tak ale od niedawna |
...ja bardziej "uczuciowo" związany z Widzewem jestem....
andrzej napisał/a: | zdobyłem mistrza i vice mistrza Polski |
...mój kontakt z "piłeczką" to głównie "Football Pub" z jego właścicielem (byłym piłkarzem RTS-u)... oraz dobra znajomość z Piotrkiem Pomorskim (sporo piwa z Nim wyżłopałem - grał w "Okocimskim" Brzesku)...
Janioł - Czw 22 Kwi, 2010 12:19
Pomora znam jeszcze z czasów Energetyka teraz kopie z oldojami Włokniarza Aleksandrów
ZbOlo - Czw 22 Kwi, 2010 12:57
andrzej napisał/a: | Pomora znam jeszcze z czasów Energetyka teraz kopie z oldojami Włokniarza Aleksandrów |
...wiem, mówił mi... rzadko się ostatnio z Nim widuję... On nawet grał w I lidze w Śląsku Wrocław chyba, potem pojechał do Skandynawii...??? Dawne czasy... nasze żony się znają.
Janioł - Pią 12 Paź, 2012 15:35
http://pilka-nozna.przegl...8977,1,291.html
Janioł - Pon 12 Sie, 2013 15:54
http://eurosport.onet.pl/...go-kibica/x7gq0
pterodaktyll - Pon 12 Sie, 2013 16:02
Tiaaa.........powinno się te stadiony pozamykać a tych pożal się Boże "kopaczy" posłać do uczciwej pracy to i patologii stadionowej by nie było..........
olga - Pon 12 Sie, 2013 16:23
eeeee Slask Wroclaw ladnie kopal
staaw - Pon 12 Sie, 2013 16:25
http://24.pl/jeszcze-jede...-i-to-s-kibice/
pterodaktyll - Pon 12 Sie, 2013 16:25
olga napisał/a: | Slask Wroclaw ladnie kopal |
Kogo?
olga - Pon 12 Sie, 2013 16:29
pterodaktyll napisał/a: | Kogo? |
nie kogo tylko co
noooo z jakims belgijskim zespolem grali, zerkalam tylko bo ja sie nie moge denerwowac
Janioł - Pon 12 Sie, 2013 16:29
pterodaktyll napisał/a: | Kogo? | belgijczyków
olga - Pon 12 Sie, 2013 16:31
Janioł napisał/a: | belgijczyków |
nie mowi sie belgijczykow tylko belgow
sportowiec i nie wie z kim Polacy grali
Janioł - Pon 12 Sie, 2013 16:34
olga napisał/a: | nie mowi sie belgijczykow tylko belgow | BELGIJCZYCY I HOLENDROWIE to cytaty z naszych komentatorów, oglądałabyś piłkę w latach gdy ptero siedział jeszcze w gnieździe to byś wiedziała
olga - Pon 12 Sie, 2013 16:42
aaaaaa komentatorowie mnie wkurzaja bo bredza jakby sie czegos niestrawnego najedli
olga - Pon 12 Sie, 2013 16:44
moje kibicowanie skonczylo sie w 1982 roku na mistrzostwach w Hiszpanii
szymon - Pon 12 Sie, 2013 17:46
a u Igora jak tam? zmieniło się coś?
olga - Pon 12 Sie, 2013 18:00
szymon napisał/a: | a u Igora jak tam |
mnie pytasz bo nie znam Igora
Janioł - Pon 12 Sie, 2013 18:23
szymon napisał/a: | a u Igora jak tam? zmieniło się coś? | podobno ale nie mam z nim kontaktu , nikt z tych którzy z nim pili i byli blisko nie wie nic , z powodu jego agresji odsuneli się wszyscy , wiekszośc z nic zrobiła to z bardziej prozaicznych przyczyn , kiedy skończyły mu się pieniądze
szymon - Pon 12 Sie, 2013 21:32
aha
Janioł - Śro 22 Sty, 2014 08:14
http://babol.pl/kat,10254...l?ticaid=612111
tak ku pokrzepieniu serc że jednak można
|
|